mi_fe_szemi_fe_szemi_fe_szemi_fe_szemi_fe_szelogo




JECHAŁEM CZTERNASTKĄ...

W powojennej Warszawie jeździło się tramwajami na zderzaku, jak to wówczas mówiono „na cycku”. To był fason. Pewnego dnia jechałem sobie spokojnie „na cycku” czternastką. Kiedy tramwaj zatrzymał się przy zielonej Filtrowej, nagle poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Struchlałem. Obróciłem się powoli ... zamiast milicjanta zobaczyłem przed sobą sympatyczną twarz majora Dobrowolskiego.
- Chłopcze, dlaczego ty nie przychodzisz na szermierkę? - zapytał i zaraz potem dodał - Mamy teraz dresy „Budowlanych” z zamkiem błyskawicznym. Tymczasem ja o szermierce kompletnie zapomniałem. Miałem 13 lat, kiedy na zaproszenie majora Dobrowolskiego poszliśmy z grupą szkolnych kolegów spróbować fechtunku. Po dwóch miesiącach wszyscy się wykruszyli, ja chyba byłem ostatni, ale akurat przyszła wiosna, dostałem rower i szermierkę wywiało mi z głowy. Tak było aż do tego przypadkowego spotkania z majorem Władysławem Dobrowolskim we wrześniu 1953 roku. Potem moja kariera potoczyła się bardzo prędko.

Wygrałem Pierwszy Krok Szermierczy, dwa lata później zostałem mistrzem Polski juniorów, a w 1957 roku awansowałem do reprezentacji kraju seniorów i - jako pierwszy florecista w historii polskiej szermierki
- wszedłem do finałów mistrzostw świata juniorów. Warto dodać, że do tej pory nasi szermierze znani byli na świecie dzięki wynikom szablistów. W szabli zdobywaliśmy medale już przed wojną, a po wojnie „cudowne dzieci” pod wodzą charyzmatycznego trenera Janosa Keveya przebojem weszły do światowej elity. Jerzy Pawłowski, Wojciech Zabłocki, Jerzy Twardokens i inni byli ulubieńcami polskich kibiców, a rozgrywane w Hali Gwardii turnieje szablowe gromadziły prawdziwe tłumy sympatyków szermierki. My, floreciści, dorastaliśmy w ich cieniu. Wraz
z moim klubowym kolegą - Ryśkiem Parulskim i Egonem Franke - stworzyliśmy trzon drużyny floretowej. Była to grupa utalentowana i ambitna. Na wyniki nie trzeba było długo czekać. Posypały się medale na igrzyskach olimpijskich i mistrzostwach świata, a także zwycięstwa w turniejach na wszystkich kontynentach. Polski floret zdystansował szablę i stał się naszą koronną bronią.

Pisząc o tych sukcesach, nie chciałbym pozostawić wrażenia, że był to dla nas „spacerek po parku”.
Te osiągnięcia były wynikiem ciężkiej pracy, niekończących się obozów treningowych i turniejów, walki
z kontuzjami, z fizycznym i psychicznym wyczerpaniem, z trudnościami pogodzenia kariery sportowej
z nauką i życiem osobistym. Oczywiście, z perspektywy czasu, niczego nie żałuję. Jestem szczęśliwy,
że miałem takie ciekawe życie, zwłaszcza że moja historia potoczyła się jak wyreżyserowany film. Kiedy
po dwudziestu latach szermierki, trzech startach olimpijskich i jedenastu startach w mistrzostwach świata dotarłem do igrzysk w Monachium, miałem za sobą karierę pełną wspaniałych zwycięstw i druzgocących porażek. Wygrałem prawie wszystko, co można było wygrać na planszach całego świata. Brakowało mi tylko ostatecznego zwycięstwa
- złotego medalu olimpijskiego. Miałem wtedy 33 lata i po zakwalifikowaniu się do olimpijskiego finału stało się jasne, że to moja ostatnia szansa.

Walczyłem jak w transie. Wydawało mi się, że rywale poruszają się w zwolnionym tempie. Wygrałem wszystkie walki, otrzymując w całym finale tylko siedem trafień. W dwa dni później, wraz ze swoimi dużo młodszymi kolegami, wygrałem dla Polski drugi złoty medal - tym razem w drużynie.

Major Dobrowolski nie doczekał mojego największego sukcesu, ale gdybym mógł, podarowałbym mu jeden
z tych złotych olimpijskich medali…


Witold Woyda, Zurich, 1990